poniedziałek, 15 listopada 2010

koloryt fikcji


Okrzyknięty już kandydatem do Oskara, najgorętszą premiera tego lata, film opiewający historię narodzin prawdziwego fenomenu, tak biznesowego, jak społecznego. Tyleż oparty o zdarzenia autentyczne, co będący filmową fikcją.

W kulturze masowej pojawia się coraz więcej postaci o genialnych skłonnościach, mających jednocześnie wrodzony cynizm, którym bystrość umysłu służy również mimowolnie do wyszydzania swojego otoczenia i surowego traktowania relacji międzyludzkich. Dość przywołać trzech bohaterów topowych produkcji amerykańskich: Cal Lightman z Lie to me, Patrick Jane w Mentaliście i wreszcie Gregory House. Geniusze imponują przenikliwością umysłu, a cynizm dodaje im charakteru. Postaci szlachetne i dobre przestały być atrakcyjne, bo nie przystają do czasów i są nudne. Tryumfy święcą bohaterowie chamowaci, nie mający żadnych świętości, którym pozycja albo charakter wykonywanego zawodu pozwala na ripostę, o jakiej wielu z nas marzy wielokrotnie, wysłuchując upomnień przełożonego. Może dlatego budzą naszą sympatię - mają to, za czym tak często tęsknimy.


Mark Zuckerberg w interpretacji twórców i odtwórcy filmu The Social Network wpisuje się w ten trend. Już w pierwszej scenie poznajemy go jako wyniosłego studenta o genialnym umyśle, ale zerowych manierach. Sposób, w jaki rozmawia z dziewczyną, potrafi nawet zażenować. Potem jest tylko lepiej - mści się za rozstanie, wypisując na blogu niewybredne uwagi, kradnie pomysł braci Winkelvoss, oszukuje swojego kumpla z akademika, zwodzi, mści się, obraża, stawia się na oficjalne spotkania w szlafroku i klapkach. Wszystko, czego u ludzi w życiu nie akceptujemy, w kinie rozrywkowym dodaje bohaterowi gwiazdek do ogólnej oceny. Po trosze wybaczamy mu, rozgrzesza go bowiem kapitalne poczucie humoru i dynamiczna wymiana zdań. Znowuż - wszystko to, czego nam samym nieraz brakuje. Ciekawe, ile jest Zuckerberga w Zuckerbergu.

Od początku, gdy tylko o filmie usłyszałem, zastanawiam się, czy to jakiś modern PR Facebooka, łamiący wszelkie prawidła, czy może niechciana reklama. Chyba nie znam drugiego takiego przypadku w historii kina, aby film oparty na biografii osoby żyjącej, powstał tak szybko i na świeżo, bez protestów i sądowych sporów. To sugerowałoby udział Facebooka w przedsięwzięciu. Także i to, że na Fejsie film ma swoją specjalną fanowską stronę. Z drugiej strony osoba Marka Zuckerberga wizerunkowo wypada w filmie cokolwiek niekorzystnie. No i jest fakt wyciągnięty przez publicystkę Kina Iwonę Kurz, mówiący o tym, że autor scenariusza, Aaron Sorkin, występował wśród ulubionych twórców Zuckerberga w jego publicznym profilu na Facebooku, a odkąd jest zaangażowany w projekt, zniknął z tej listy. Nie wiem, czy to w ogóle może służyć za dowód czegokolwiek. Jeśli założyć, że taki profil zbiera wszystkie prawdziwe preferencje i w stosunku 1:1 oddaje osobowość, pewnie tak, ale założenie takie byłoby naiwne. Po nowatorskich działaniach PR-owych można spodziewać się wiele, a przecież koniec końców filmowy Zuckerberg budzi sympatię widza. Może nawet fikcja jest ciekawsza od rzeczywistości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz